Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/165

Ta strona została przepisana.

belka, przez którą w równych odstępach przechodziły żelazne szczeble, służące do opierania na nich rąk i nóg tych śmiałków, którzyby mieli odwagę zapuścić się w studnię.
Ordener nie zawahał się ani chwili. Uczepił się olbrzymiej drabiny i zagłębił w otchłani, nie wiedząc, czy aż do dna dojść zdoła i nie pomyślawszy, że już może nigdy nie ujrzy dziennego światła. Wkrótce, przez ciemności, rozpostarte nad swą głową, widział tylko niebo przy niebieskawych błyskawicach, które je często oświecały, a niebawem ulewny deszcz, który na ziemię padał wielkiemi kroplami, do niego dochodził w postaci rozpylonej rosy. Prądy wichru, wpadając gwałtownie do studni, wydawały nad jego głową przeciągłe świsty. Schodził dalej i dalej, a zdawało się, że ani na krok nie zbliżył się do podziemnego światła. Szedł jednak nie tracąc odwagi i nie patrząc w głąb przepaści, coby go mogło przyprawić o zawrót głowy.
Wkrótce powietrze mniej gęste, głosy coraz wyraźniejsze i jaśniejsze blaski, oświecające ściany studni, dały mu poznać, że był już niedaleko od dna otchłani. Przeszedłszy jeszcze kilkanaście szczebli, spostrzegł wyraźnie koniec drabiny, a tuż przy nim podziemne wejście, oświecone przez czerwonawe i drżące blaski, ucho jego zaś uderzyły słowa i zwróciły całą uwagę.
— Kennybol nie przybywa — mówił ktoś z niecierpliwością.
— Co go mogło zatrzymać? — powtórzył ten sam głos po chwili milczenia.