Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Słuchajcie — mówił ciągle ten sam głos — widzicie przed sobą przyjaciela i powiernika, szlachetnego hrabiego Gritfenfelda....
Głos ten był zupełnie obcym dla Ordenera. Mówił on dalej:
— Zaufajcie mi tak, jak on mi zaufał. Wszystko wam sprzyja, przyjaciele; przybędziecie do Drontheim, nie spotkawszy ani jednego wroga.
— Idźmy, panie Hacket — przerwał głos inny — ale Peters mówił mi, że widział cały pułk munckholmski idący na nas.
— Zwiódł cię — odpowiedział pierwszy głos stanowczo. — Rząd nie wie jeszcze o waszem powstaniu, a jego pewność tak jest wielką, że ten, co odrzucał wszystkie wasze słuszne skargi, wasz gnębiciel i gnębiciel sławnego i szlachetnego Schumackera, jednem słowem jenerał Lewin Knud, opuścił Drontheim i udał się do stolicy, aby tam uczestniczyć w godach ślubnych swego wychowańca, Ordenera Guldenlewa z Ulryką Ahlefeld.
Łatwo zrozumieć niepokój Ordenera. W tej okolicy pustej i dzikiej, w tem tajemniczem podziemiu, słyszał nieznajomych, wymieniających wszystkie nazwiska, jakie go obchodzić mogły, a nawet jego własne! Straszliwe zwątpienie wstąpiło w jego serce. Czyby to było prawdą? Czy on rzeczywiście słyszał głos ajenta hrabiego Gritfenfelda? Jakto, Schumacker, ten starzec szanowny, czcigodny ojciec jego szlachetnej Etheli, miałby buntować się przeciw swemu królowi, najmować rozbójników, zapalać wojnę domową? I dla tego hypokryty, buntownika, on, syn wice-króla Nor-