Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/170

Ta strona została przepisana.

miasta, którego obszaru nie pozwalały mu objąć okiem liczne słupy, podtrzymujące sklepienie. Słupy te, od świateł tysiąca pochodni, trzymanych przez tłum ludzi dziwacznie uzbrojonych i rozrzuconych w nieładzie po placu, błyszczały jak kryształowe kolumny. Patrząc na te blaski jaskrawe, na te groźne postacie, można było sądzić, że się jest świadkiem jednego z tych bajecznych zebrań, podczas których czarownicy i szatani, niosąc gwiazdy zamiast pochodni, nocą oświecają prastare lasy i ruiny zamków.
Rozległ się okrzyk:
— Nieznajomy! Śmierć mu! Śmierć.
Sto rąk podniosło się na Ordenera. On zaś sięsięgnął do boku, szukając tam szabli... Zacny młodzieniec w szlachetnym zapale zapomniał, że był sam jeden i bezbronny.
— Wstrzymajcie się! — zawołał głos tego, którego Ordener uważał za posłańca Schumackera.
Był to człowiek nizki, otyły, czarno ubrany, z wejrzeniom wesołem, ale fałszywem.
— Kto jesteś? — zapytał młodzieńca.
Ordener nie odpowiedział. Otoczony był ze wszystkich stron, a na jego piersi nie było ani jednego miejsca, którego nie dotykałoby ostrze szpady albo lufa pistoletu.
— Czy się boisz? — zapytał otyły jegomość ze złośliwym uśmiechem.
— Gdyby, zamiast tych oręży, dotykała mojego serca twoja ręka — rzekł młodzieniec spokojnie — przekonałbyś się, że bije nieprędzej od twego, jeśli ty tylko masz serce.