Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/171

Ta strona została przepisana.

— Ho! ho! — rzekł tłuścioch — jaki hardy! Niech więc umiera!
I odwrócił się tyłem.
— Zadajcie mi śmierć — odparł Ordener — będę wam za to wdzięczny.
— Chwilkę, panie Hacket — rzekł oparty na długim muszkiecie starzec z gęstą brodą. — Jesteście tutaj u mnie i ja tylko sam mam prawo wyprawić tego chrześcijanina do umarłych, aby im opowiedział, co widział tutaj.
Pan Hacket zaczął się śmiać.
— Na uczciwość — rzekł — rób jak ci się podoba, kochany Jonaszu. Niewiele mi na tem zależy, przez kogo ten szpieg będzie sądzony, byleby tylko został skazany.
Starzec zwrócił się do Ordenera z pytaniem:
— No, dalej, powiedz nam, kto jesteś ty, co z taką śmiałością chciałeś się dowiedzieć, kto my jesteśmy?
Ordener milczał. Otoczony stronikami Schumackera, dla którego najchętniej byłby oddał całą krew swoją, nie uczuwał w tej chwili nic, prócz pragnienia śmierci.
— Jego łaskawość nie chce odpowiadać — rzekł starzec. — Lis, kiedy go schwycą, już nie skomli. Zabijcie go.
— Mój dzielny Jonaszu — odezwał się Hacket — pozwól, żeby śmierć tego człowieka była pierwszym czynem Hana z Islandyi pomiędzy wami.
— Zgoda! zgoda! — zawołało mnóstwo głosów.
Ordener zdziwiony, ale zawsze nieustraszony,