szukał oczami owego Hana z Islandyi, z którym tego samego rana tak długo walczył i ujrzał, z większem jeszcze zdziwieniem, zbliżającego się człowieka kolosalnej postawy w góralskim ubiorze. Olbrzym ten utkwił w Ordenerze spojrzenie bezmyślne a okrutne i zażądał siekiery.
— Ty nie jesteś Hanem z Islandyi! — odezwał się Ordener z mocą.
— Śmierć mu! Śmierć! — wołał Hacket wściekłym głosem.
Ordener widział, że trzeba było umrzeć. Sięgnął ręką do piersi, aby wydobyć włosy Etheli i złożyć na nich ostatni pocałunek. Ruchem tym wyrzucił papier, tkwiący za jego pasem.
— Co to za papier? — zapytał Hacket. — Norbith, podnieś go.
Norbith był to człowiek młody, którego twarz ogorzała i surowa miała wyraz szlachetny.
Podniósł on papier i rozwinął go.
— Wielki Boże! — zawołał — to karta mego biednego przyjaciela Krzystofa Nedlama, nieszczęśliwego kolegi, którego stracili przed tygodniem na rynku w Skongen za fałszerstwo monety.
— A więc — rzekł Hacket tonem zawiedzionego oczekiwania — zachowaj sobie ten papier. Myślałem, że to coś ważniejszego. No, a ty, kochany Hanie z Islandyi, załatw się z tym człowiekiem.
Młody Norbith stanął przed Ordenerem i zawołał:
— Ten człowiek jest pod moją opieką! Wpierw mnie zabijecie, zanim spadnie jeden włos z jego głowy.
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/172
Ta strona została przepisana.