Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Kennybol podniósł rękę do góry.
— Na Świętą Ethelredę, męczeniczkę norweską — rzekł — nie obawa Hana z Islandyi, panie Hacket, ale sam Han, przysięgam, przeszkodził mi przyjść tutaj wcześniej.
Słowa te wywołały szmer zadziwienia między tłumem górali i górników, na czoło zaś Hacketa sprowadziły tę samą chmurę, jaką widok i ocalenie Ordenera pokryło je przed chwilą.
— Jakto! Co ty mówisz? — zapytał, głos zniżając.
— Mówię, panie Hacket, że gdyby nie wasz. przeklęty Han Islandczyk, byłbym tu jeszcze przed pierwszym krzykiem puszczyka.
— Czy doprawdy? Ale cóż on ci uczynił?
— Och! nie pytaj mnie pan o to. Powiem tylko, że niech moja głowa w jeden dzień stanie się białą, jak sierć gronostaja, jeśli się dam namówić jeszcze raz w życiu na polowanie na białego niedźwiedzia.
— Zapewne niedźwiedź omal cię nie pożarł?
Kennybol wzruszył ramionami wzgardliwie.
— Niedźwiedź! — rzekł — A to mi groźny nieprzyjaciel! Kennybol pożarty przez niedźwiedzia! Za kogóż to mnie bierzecie, panie Hacket?
— Nie gniewaj się. Chciałem tylko wiedzieć...
— Gdybyście wiedzieli, mój zacny panie, co mi się zdarzyło — przerwał stary strzelec zniżając głos — wtedy nie powtarzalibyście mi, że Han z Islandyi jest tutaj.
Hacket znów się zmieszał. Ujął nagle Kennybola za ramię, jak gdyby obawiając się, żeby strzelec nie zbliżył się do miejsca, skąd, po nad tłumem górników, wystawała ogromna głowa olbrzyma.