Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— Mój dzielny Kennybolu, kiedy mówisz o Hanie z Islandyi, albo o piekle, nie wspominaj o niepodobieństwach. Wiedziałem już o wszystkiem, coś mi teraz powiedział...
Nadzwyczajne ździwienie i naiwna łatwowierność odbiły się w surowych rysach starego Strzelca z gór Kole.
— Jakto? — zapytał.
— Tak jest — ciągnął dalej Hacket, na którego twarzy baczniejszy spostrzegacz dojrzałby wyraz tryumfu i ironii — wiedziałem o wszystkiem, z wyjątkiem jednak, że to ty byłeś bohaterem tego smutnego zdarzenia. Han z Islandyi opowiedział mi to, kiedyśmy szli tutaj.
— Czy być może! — rzekł Kennybol, a jego spojrzenie, zwrócone na Hacketa, wyrażało zabobonną obawę i szacunek.
Hacket z tą samą zimną krwią podjął:
— Niewątpliwie. A teraz zaprowadzę cię do tego straszliwego Hana.
Kennybol krzyknął z przestrachu.
— Ależ bądź spokojny — uśmiechnął się Hacket. — Powinieneś w nim widzieć jedynie waszego wodza i towarzysza. Strzeż się tylko wspominać mu o tem, co zaszło dziś rano. Rozumiesz mnie?
Potrzeba było uledz. Nie bez silnego wstrętu jednak Kennybol zgodził się na to, aby go przedstawiono szatanowi. Postąpili więc ku grupie, w której stali Ördener, Jonasz i Norbith.
— Mój dobry Jonaszu, kochany Norbith — witał ich Kennybol — niechaj Bóg was wspiera!
— Bardzo tego potrzebujemy, Kennybolu — rzekł Jonasz.