Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Mały pustelnik patrzał na nią tryumfującym wzrokiem.
— Ach! — zawołała, nagle zwracając się do niego — powiedz mi, może to tylko sen okropny, twoja obecność mi przynosi? O, bo wiesz, niestety, że od dnia, kiedy mnie zgubiłeś, wszystkie przeklęte noce, w których duch twój mnie odwiedzał, pamiętne mi są ze zjawisk ohydnych, przerażających snów i groźnych widziadeł.
— Kobieto, kobieto, przyjdź do rozumu! Taką samą prawdą jest to, że nie śnisz, jak i to, że syn twój nie żyje.
Wspomnienie minionych cierpień zatarło niejako w sercu matki boleść nowego nieszczęścia: słowa te przypomniały cios, jaki ją dotknął przed chwilą.
— O mój synu, mój synu! — wołała, a dźwięk jej głosu wzruszyłby każdego, oprócz złośliwej istoty, która ją słuchała. — O tak — mówiła — on powróci; mój syn żyje jeszcze, ja nie mogę wierzyć, żeby on już umarł.
— A więc zapytaj się skał w Roeraas, które go zgruchotały, zapytaj zatoki Drontheimskiej, której fale za grób mu służą.
Nieszczęśliwa matka padła na kolana i zawołała z wysileniem:
— Boże, mój Boże!
— Milcz, niewolnico piekła!
Umilkła. On zaś mówił dalej:
— Nie powątpiewaj o śmierci twego syna. On tem właśnie został ukarany, w czem jego ojciec słabość okazał. Jego granitowe serce zmiękczyło spojrzenie kobiety. Ja posiadałem cię wprawdzie, ale cię nigdy