Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/180

Ta strona została przepisana.

W tej chwili spojrzenie Kennybola zatrzymało się na Ordenerze, który również mu się przypatrywał.
— Ach! to pan — rzekł strzelec zbliżając się spiesznie do niego i podając mu swą dłoń pomarszczoną i twardą — witajże nam. Jak widzę, pańska śmiałość dobry odniosła skutek.
Ordener, nie rozumiejąc tego, co góral zdawał się tak dobrze pojmować, chciał go prosić o wytłumaczenie, kiedy nagle Norbith zawołał:
— To wy znacie tego młodzieńca, Kennybolu?
— Na mojego anioła stróża, czy go znam! ja go kocham i szanuję. On tak jest przychylny, jak i my wszyscy, sprawie, której służymy.
I znów spojrzał z porozumieniem na Ordenera, który właśnie zamierzał mu zadać pytanie, gdy Hacket, wracając ze swoim olbrzymem, od którego wszyscy usuwali się z przestrachem, zbliżył się do nich, mówiąc:
— Dzielny Kennybolu, oto wasz wódz, sławny Han z Klipstadur!
Kennybol, rzuciwszy wzrokiem na rzekomego rozbójnika, cofnął się zdumiony, a potem nachyliwszy się do ucha Hacketa, szepnął:
— Panie Hacket, Han z Islandyi, którego dziś rano zostawiłem w Walderhogu, był małego wzrostu...
Hacket odpowiedział mu również cicho:
— Zapominasz, że to przecie szatan, Kennybolu.
— Prawda — mruknął łatwowierny strzelec — widać inną teraz przybrał postać...
To powiedziawszy, odwrócił się i przeżegnał kilkakrotnie

KONIEC TOMU DRUGIEGO.