Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Z niedźwiedziej czapki, skórzanego kaftana, muszkietu, zawieszonego na plecach, ze spodni krótkich i obcisłych, gołych kolan, drewnianych sandałów i z błyszczącej siekiery, którą trzymał w ręku, z łatwością można było poznać w towarzyszu górników górala z północnej części Norwegii.
Niema wątpliwości, że spostrzegający zdaleka te trzy szczególne postacie, na które płomień ogniska, poruszany powiewem morskiego wiatru, rzucał światło czerwonawe i niepewne, miałby zupełne prawo przestraszyć się, choćby nawet nie wierzył w widma i duchy; dostatecznem było, aby uwierzył w złodzieij i był nieco bogatszym niż każdy poeta.
Trzej ci ludzie zwracali często głowy ku ścieżce, ginącej w lesie stykającym się z łąką Ralpha, a ze słów ich, których wiatr nie zagłuszał, widocznem było, że czekali na kogoś czwartego.
— Nieprawdaż, Kennybol — rzekł jeden z nich — że o tej porze nie czekalibyśmy tak spokojnie na posłańca hrabiego Griffenfelda na sąsiędniej łące: na łące kusiciela Tulbytilbeta, albo też tam, na wybrzeżu Świętego Cuthberta?...
— Nie mówcie tak głośno, Jonaszu — odpowiedział góral staremu górnikowi — niech będzie błogosławiony Ralph-Olbrzym, który się nami opiekuje, a niebo niechaj mnie uchowa, abym miał kiedy stąpić nogą na łąkę Tulbytilbeta.
— Zawsze wołałbym pójść tam — odparł Jonasz — aniżeli do groty Walderhoga, gdzie głowy ludzi, zamordowanych przez Hana, szatana z Islandyi, przy-