Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/38

Ta strona została przepisana.

uwagę zgromadzenia, gdyby go nie zajęła w zupełności pierwsza część edyktu.
— Nagroda za głowę Hana! — zawołał stary rybak przybyły tam w tej chwili, wlokąc za sobą mokre jeszcze sieci. — Mogliby zarówno, na Świętego Usulpha, naznaczyć nagrodę za głowę Belzebuba!
— Aby jednak zachować proporcyę między Hanem i Belzebubem — rzekł strzelec, którego po kurtce z koziej skóry poznać było można — powinniby naznaczyć przynajmniej tysiąc pięćset talarów za rogatą głowę tego ostatniego.
— Chwała Najświętszej Matce Boskiej! — dodała stara kobieta z trzęsącą się łysą głową, zwijając swoje wrzeciono. — Chciałabym widzieć głowę tego Hana, aby się przekonać, czy zamiast ócz, ma rzeczywiście, jak mówią, rozpalone węgle.
— Tak, tak — odpowiedziała druga — przecież swojem spojrzeniem spalił katedrę w Drontheim. Ja jednak radabym go zobaczyć całego, z jego wężowym ogonem, rosochatemi nogami i skrzydłami nietoperza.
— Kto wam nagadał takich bajek, moja matko? — przerwał strzelec z głupowatą miną. — Widziałem przecież Hana z Islandyi w wąwozach Medsyhath; jest to człowiek taki, jak inni, tyle tylko, że wysoki, jak czterdziestoletnia topola.
— Czy doprawdy? — odezwał się ze szczególnym przyciskiem głos z tłumu.
Głosem tym — na którego dźwięk zadrżał Spiagudry — przemówił człowiek nizkiego wzrostu, z kapeluszem górniczym o szerokich skrzydłach, zasłaniających mu twarz całą, odziany zresztą w matę z sitowia i skórę morskiego cielęcia.