Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/39

Ta strona została przepisana.

— Na uczciwość — odezwał się kowal w fałdzistym płaszczu — niech dają za jego głowę tysiąc albo dziesięć tysięcy talarów, czy ma cztery lub czterdzieści sążni wysokości, to ja jednak nie myślę go odwiedzić.
— Ani ja! — rzekł rybak.
— Ani ja! ani ja! — przywtórzyły wszystkie głosy.
— Ktoby jednak miał chęć po temu — zawołał górnik nizkiego wzrostu — to może znaleźć Hana z Islandyi jutro w zwaliskach Arbara, blizko Smiasen, pojutrze zaś w grocie Walderhoga.
— Czy jesteś tego pewnym, mój zuchu?
Pytanie to zadał jednocześnie Ordener, przypatrujący się całej scenie z zaciekawieniem łatwem do pojęcia dla każdego, prócz Benignusa, i człowiek nizki, dość otyły, czarno ubrany, z wesołem obliczem, który na pierwszy głos rogu obwoływacza, wyszedł z jedynej oberży, jaka się we wsi znajdowała. Nieznajomy w wielkim kapeluszu zdawał się im obydwom przez chwilę przypatrywać, a nareszcze wyrzekł głucho:
— Tak jest.
— Ale skądże wiesz o tem, że twierdzisz tak stanowczo? — zapytał Ordener.
— Wiem gdzie jest Han z Islandyi, tak samo, jak wiem gdzie jest Benignus Spiagudry. Jeden i drugi niedaleko są w tej chwili.
Strach przejął na nowo biednego dozorcę umarłych, nie śmiąc więc spojrzeć na tajemniczego człowieka i w przekonaniu, że go niedostatecznie ukrywa francuska peruka, zaczął ciągnąć za płaszcz Ordenera i mówił doń z cicha:
— Panie, na imię nieba, przez litość! idźmy stąd, uciekajmy z tego przeklętego przedmieścia piekła.