Ordener, równie jak i on zdziwiony, przypatrywał się uważnie małemu człowiekowi, który odwróciwszy się tyłem, zdawał się starannie twarz swoją ukrywać.
— Co do Benignusa Spiagudry — zawołał rybak — to widziałem go w Spladgeście w Drontheim. Bardzo wysoki. Za niego to dają cztery talary?!
Strzelec parsknął śmiechem.
— Cztery talary! Już ja tam nie myślę na niego polować. Lepiej przecie płacą za skórę niebieskiego lisa.
Porównanie to, któreby innym razem obraziło uczonego dozorcę umarłych, obecnie uspokoiło go nieco. Miał jednak zwrócić się do Ordenera z nową prośbą o udanie się w dalszą drogę, kiedy ten, dowiedziawszy się, o czem wiedzieć pragnął, uprzedził go, wyszedłszy z tłumu, który już zaczął się przerzedzać.
Chociaż więc, przybywając do wsi Oelmoe, mieli zamiar noc tam przepędzić, opuścili ją jednak jakby wskutek niemej umowy, nie spytawszy się nawet wzajemnie o powód swego nagłego odejścia. Ordener miał nadzieję wcześniej spotkać się z rozbójnikiem, Spiagudry zaś pragnął jak najprędzej oddalić się od łuczników.
Ordener był w zbyt poważnem usposobieniu, aby się miał śmiać z przygód swego towarzysza. Dlatego też życzliwym głosem pierwszy przerwał milczenie.
— W jakiej to ruinie można będzie znaleźć jutro Hana z Islandyi, jak wspomniał ów mały człowiek, co zdaje się wiedzieć o wszystkiem?
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/40
Ta strona została przepisana.