Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/43

Ta strona została przepisana.

— Jest ścieżka, rozpoczynająca się w lesie, do którego właśnie wchodzimy, i wznosząca się dosyć łagodnie, aż do nagiego wierzchołka skały, po której prowadzą dalej, aż do zamku Vermunda-Banity, stopnie w skale wykute. Te to ruiny możesz pan widzieć przy świetle księżyca.
— A więc, starcze, wskażesz mi tę ścieżkę; przepędzimy noc w ruinach, z których widać munckholmski zamek.
— Czy pan to mówisz na seryo? — spytał Benignus. — Ależ trudy całodzienne...
— Starcze, będę wspierał twoje kroki, ja zaś nigdy jeszcze tak pewno, jak teraz, nie szedłem.
— Ależ ciernie, tamujące drogę po ścieżce, od tak dawna opuszczonej, poobruszane kamienie, noc...
— Będę szedł pierwszy.
— Może jaki zwierz drapieżny, lub jaki potwór ohydny...
— Przecież nie dla unikania potworów przedsięwziąłem tę podróż.
Myśl pozostania tak blizko Oelmoe bardzo nie podobała się Spiagudremu; nadzieja ujrzenia latarni Munckholmu uradowała i popychała naprzód Ordenera.
— Mój młody panie — rzekł wreszcie Spiagudry — porzuć ten zamiar, wierzaj mi; mam przeczucie, że on nam nieszczęście przyniesie.
Wobec tego, czego pragnął Ordener, prośba ta musiała zostać bez skutku.
— No, dalej — rzekł z niecierpliwością — zastanów się, żeś się zobowiązał dobrze mi służyć. Pokaż mi ową ścieżkę, gdzież ona jest?