Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/65

Ta strona została przepisana.

łom w murze, aby się dostać na drugi dziedziniec zamku, gdy Spiagudry zatrzymał się nagle i chwycił za ramię Ordenera ręką, która drżała tak silnie, że młody człowiek aż się zachwiał.
— Cóż to? — zapytał.
Benignus, nie odpowiadając, silniej jeszcze ścisnął jego ramię, jakby nakazując milczenie.
— Ależ... — odezwał się Ordener.
Nowe ściśnięcie, któremu towarzyszyło nawpół stłumione syknięcie, znagliło go do wyczekania, aż przejdzie ten nowy przystęp bojaźni. Nakoniec Spiagudry odezwał się z cicha.
— No i cóż pan mówisz na to?
— Na co? — zapytał Ordener.
— Tak, panie — mówił dozorca umarłych tym samym tonem — zapewne pan teraz żałujesz, żeśmy tutaj przyszli.
— Wcale nie, mój dzielny przewodniku, spodziewam się nawet, że jeszcze wyżej pójdziemy. Dlaczego miałbym żałować?
— Jakto! Więc pan nie widziałeś?
— Nie rozumiem cię...
— Pan nie widziałeś? — powtórzył zacny uczony z oznakami wzrastającej obawy.
— Doprawdy, że nie! — odparł Ordener zniecierpliwiony — nic nie widziałem i nie słyszałem oprócz twoich zębów, które ze strachu tak gwałtownie o siebie uderzają.
— Po za tym murem, w cieniu... nie widziałeś pan tych dwojga oczu, błyszczących jak komety i na nas skierowanych?
— Na honor, nie.