— Nie widziałeś pan, jak się błąkały, zjawiały wyżej, niżej i nareszcie znikły w zwaliskach?
— Zupełnie nie wiem, o czem chcesz mówić; zresztą mniejsza o to.
— Panie Ordener, czy nie wiesz, że w całej Norwegii jeden tylko jest człowiek, którego oczy tak błyszczą w ciemnościach?
— A cóż mnie to obchodzić może? Lecz któż jest ten człowiek z kociemi oczami? Czy to Han, twój straszliwy Han? Tem lepiej, jeśli jest tutaj, oszczędzi nam bowiem drogi do Walderhoga.
To „tem lepiej“ zupełnie nie przypadło do gustu Spiagudremu, który swoją myśl tajemną wyjawił mimowolnym wykrzykiem.
— Ach! panie, obiecałeś przecie zostawić mnie we wsi Surb, o milę od miejsca walki.
Dobry i szlachetny Ordener zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Masz słuszność, starcze; byłoby niesprawiedliwością z mej strony, gdybym narażał cię na niebezpieczeństwo. Zdaje ci się, że wszędzie widzisz tego Hana z Islandyi. A czy w tych zwaliskach snie może się ukrywać jaki kot dziki, którego oczy błyszczą tak, jak i Hana?
Piąty już raz Spiagudry zdołał się uspokoić, czy to wskutek tego, że wyjaśnienie Ordenera zdawało mu się naturalnem, czy też, że spokój młodego towarzysza i jemu się udzielał.
— Bez pana jużbym dziesięć razy był umarł, wdrapując się na te skały. Chociaż znowu, gdyby nie pan, nawetbym o nich nie pomyślał.
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/66
Ta strona została przepisana.