Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/71

Ta strona została przepisana.

— Zdołam przecie otworzyć zamek, nie nadwyrężając pieczęci. Muszą to być skarby byłego kanclerza. Gdyby ktoś, ułakomiszy się na cztery talary syndyka, poznał mnie i zatrzymał, wtedy nietrudno mi będzie wykupić się. Tak zaiste, ta błogosławiona szkatułka musi mnie ocalić...
Mówiąc to, mimowoli zwrócił oczy przed siebie i nagle na jego pociesznej twarzy wyraz radości zamienił się w mgnieniu oka w trwożliwe osłupienie. Wszystkie jego członki zadrżały, czoło okryło się zmarszczkami, usta rozwarły się szeroko, a głos zagasł w gardle, jak zdmuchnięte światło.
Naprzeciw niego, z drugiej strony ogniska, stał człowiek nizkiego wzrostu, z założonemi na piersiach rękoma. Z okrywających go skór skrwawionych, z kamiennej siekiery, rudej brody i z dzikiego spojrzenia, nieszczęśliwy dozorca umarłych poznał odrazu swego straszliwego gościa w drontheimskim Spladgeście.
— To ja! — rzekł ów mały człowiek z okropnem spojrzeniem ironicznie. — Ta szkatułka ocali cię? Spiagudry! czy to tędy droga do Thoctree?
Nieszczęśliwy uczony zdołał zaledwie wyjąkać słów kilka:
— Thoctree!... panie... panie mój... szedłem tam...
— Szedłeś do Walderhoga — przerwał nieznajomy głosem do grzmotu podobnym.
Przestraszony Benignus zebrał wszystkie siły, ażeby głową dać znak przeczący.
— Sprowadziłeś na mnie nieprzyjaciela, — dziękuję ci! Będzie jednym mniej żyjącym. Nie lękaj się, wierny przewodniku, pójdzie on za tobą.