Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Zgnębiony Spiagudry chciał krzyknąć, ale zdołał zaledwie wydać jęk słaby i niepewny.
— Dlaczego się mnie boisz? Szukałeś mnie przecie. Nie krzycz, albo zginiesz natychmiast.
Mały człowiek wstrząsnął swą kamienną siekierą po nad głową dozorcy umarłych, poczem mówił dalej głosem, który wychodził z jego piersi, jak łoskot potoku wychodzi z jaskini:
— Zdradziłeś mnie? No, przyznaj — zdradziłeś mnie?
— O nie! wasza łasko, nie ekscelencyo... — rzekł wreszcie Benignus, wymawiając z trudnością te błagalne słowa.
Nieznajomy wydał głuchy ryk.
— Chciałbyś mnie znowu oszukać? Już ci się to nie uda. Słuchaj, byłem na dachu Spladgestu, kiedyś zawierał umowę z tym szaleńcem; mój to głos słyszałeś dwukrotnie. Mnie również słyszałeś na drodze w czasie burzy, ja to byłem w wieży Vygla i ja powiedziałem ci: do widzenia!...
Przejęty strachem, Spiagudry rzucał dookoła błędne spojrzenia, jakby chciał wołać pomocy. Mały zaś człowiek mówił dalej:
— Nie chciałem, żeby mi się wymknęli ścigający cię żołnierze. Byli oni z munckholmskiego pułku. O ciebie byłem spokojny. Spiagudry, mnie to widziałeś we wsi Oelmoe w kapeluszu górniczym; idąc do tych zwalisk, moje słyszałeś kroki i głos, i moje ujrzałeś oczy... Spiagudry — to ja!
Spiagudry aż nadto był tego pewny; rzucił się przeto do nóg straszliwego sędziego, wołając głosem rozdzierającym i stłumionym: