Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/75

Ta strona została przepisana.
IX
Tak, załzawionemu oku wiernego kochanka można pokazać oddalony przedmiot jego uwielbienia. Ale niestety! któż zdoła powrócić chwile oczekiwania... pożegnania... myśli i czarowne marzenia kochających się istot?
Maturin „Bertram“

Ordener, dwadzieścia razy blizki upadku w przepaść przy swem niebezpiecznem wdrapywaniu się, dotarł nareszcie do wierzchołka grubego i kolistego muru wieży. Po jego niespodziewanem przybyciu, stuletnie czarne puszczyki, zaniepokojone w swych zwaliskach, zrywały się ukośnym lotem, spoglądając na niego złowrogo, a ruchome kamienie, strącone jego nogą, staczały się na dół, uderzając po sterczących skałach z głuchym i rozlegającym się daleko łoskotem.
W innym czasie, Ordener rozglądałby się długo w ziejącej pod jego stopami, głębokiej przepaści, straszniejszej jeszce wśród ciemności nocy. Jego oko, badając na horyzoncie olbrzymie cienie, których słabe zarysy lekko srebrzyło posępne światło księżyca, z trudnością mogłoby rozróżnić wyziewy mgliste od skał, i góry od chmur; jego wyobraźnia ożywiłaby zapewne te olbrzymie kształty i wszystkie fantastyczne złudzenia, które światło księżyca rysuje na górach i mgłach;