Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/77

Ta strona została przepisana.

gi, aby podążyć wieczorem, po zakrętach pustej uliczki, za powiewającą suknią, za białym woalem, który się zjawił niespodzianie w ciemnościach? Kto nie doznał tych wzruszeń, — ten śmiało powiedzieć może, że nigdy nie kochał.
Patrząc na odległą latarnię Munckholmu, Ordener pogrążył się w zamyśleniu. Po pierwszej radości, nastąpiło zadowolenie smutne i ironiczne; tysiące różnorodnych uczuć cisnęło się do jego wzburzonej duszy.
— Tak jest — mówił do siebie — człowiek długo i z trudnością wdzierać się musi na górę, aby ujrzeć punkcik szczęścia w niezmierzonej nocy. Ona jest tam!... śpi, marzy, a może o mnie myśli... Ale któż jej powie, że jej Ordener, samotny i smutny, stoi teraz w ciemnościach po nad przepaścią?... Ordener, który od niej ma tylko na swojem łonie promień jej włosów i niepewne światełko na horyzoncie!
Później, rzucając okiem na czerwonawe promienie ogniska, płonącego w wieży, które wydobywały się na zewnątrz przez szczeliny muru, wyszeptał:
— A może ona z okna swego więzienia rzuca obojętne spojrzenie na dalekie światełko tego ogniska...
W tej chwili, jakby pod nim, na brzegu przepaści, rozległ się krzyk i wybuch śmiechu: odwrócił się więc nagle i wnętrze wieży ujrzał pustem zupełnie. Wówczas, niespokojny o starca, spiesznie zaczął schodzić, ale zaledwie kilka przeszedł schodów, kiedy nagle doszedł aż do niego głuchy łoskot, podobny do odgłosu, jaki wydaje ciężkie ciało, wpadając do głębokiej wody.