Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.2.djvu/82

Ta strona została przepisana.

wierzyła jego słowom. Kochała go, oddała mu swoje życie, znała całą jego duszę, a nie znała jego nazwiska.
— Szlachetny sercem! — powtórzył starzec. — Szlachetność ta wyższą jest od szlachectwa, przez królów nadawanego: daje ją Bóg. Ale w tem mniej od nich jest rozrzutny...
Tutaj więzień spojrzał na zgruchotany herb swój, dodając z boleścią:
— I nigdy jej nie odbiera.
— Tak więc, mój ojcze — rzekła młoda dziewica — kto zachował pierwszą, łatwo się może pocieszyć, choć drugie utracił.
Słowa te przejęły starca dreszczem i wróciły mu całą jego odwagę. Rzekł przeto pewnym głosem:
— Masz słuszność, moje dziecię. Ale o tem nie wiesz, że niełaska, uznana przez świat za niesprawiedliwą, znajduje niekiedy usprawiedliwienie w naszem sumieniu. Taka już jest ludzka natura: jak tylko jesteśmy nieszczęśliwi, wtedy w nas samych odzywa się głos, wyrzucający nasze błędy i uchybienia; głos, który milczał w czasach pomyślności.
— Nie mów tak, dostojny ojcze — rzekła Ethel głęboko wzruszona, gdyż po drżącym głosie starca poznała, że mimowolnie ujawniła tajemnicę jednej z jego boleści.
Spojrzała potem na niego, a całując jego rękę zimną i pomarszczoną mówiła słodko:
— Zbyt surowo, ojcze, sądzisz dwóch szlachetnych ludzi: siebie i Ordenera.
— Ty zaś wyrokujesz zbyt lekkomyślnie Ethelo! Możnaby mniemać, iż nie wiesz, co to jest życie.