— Hanie z Islandyi — przemówił znów Schumacker — podobasz mi się, ponieważ nienawidzisz ludzi.
— Ty nie stanowisz wyjątku.
— Słuchaj. Nienawidzę ludzi, jak i ty, ponieważ robiłem im dobrze, a oni złem mi płacili.
— W tem się różnisz ode mnie. Ja ich nienawidzę dlatego, że mi czynili dobrze, a ja im złem płaciłem.
Pod spojrzeniem potwora, Schumacker zadrżał. Napróżno starał się swój wstręt przezwyciężyć, — jego dusza nie mogła sympatyzować z duszą rozbójnika.
— Tak jest — zawołał — nienawidzę ludzi, bo są fałszywi, niewdzięczni, okrutni. Winien im jestem wszystkie nieszczęścia mojego życia.
— A ja im całe moje szczęście zawdzięczam.
— Szczęście? Co nazywasz szczęściem!
— To, że czułem ich ciało drgające pod moim zębem; że ich krwią gorącą rozgrzewałem spragnione gardło; że żyjące istoty z rozkoszą rozbijałem o szczyty skał, słuchając, jak krzyk ofiary łączył się z chrzęstem łamanych członków. Takie to uciechy zawdzięczam ludziom.
Schumacker cofnął się ze strachem i oburzeniem od potwora, do którego przed chwilą zbliżył się prawie z dumą mniemając, że jest do niego podobnym. Teraz, przejęty wstydem, twarz zakrył rękami. Wstydził się teraz samego siebie. Jego serce szlachetne uczuło wstręt do nienawiści, którą tak długo żywił ku ludziom; jej odbicie ujrzał w sercu Hana z Islandyi, jak gdyby w straszliwem zwierciadle.
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/128
Ta strona została przepisana.