Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/142

Ta strona została przepisana.

mi; moje kamienne łoże twarde jest i wilgotne. Daj mi snopek słomy, abym się mógł przespać i trochę ognia, przy którym się ogrzeję.
— Słusznem jest — odparł strażnik — nie odmawiać pewnych wygód nieborakowi, który ma być jutro powieszony, choćby to nawet był szatan islandzki. Przyniosę ci więc to, czego żądasz... A czy masz pieniądze?
— Nie mam — mruknął rozbójnik.
— Choćby z kilka talarów królewskich?
— Mówię ci, że nie mam.
— Ani kilku nędznych askalinów?
— Wierzaj, że nawet tyle, żeby za to można kupić skórę szczura lub duszę człowieka.
— Kiedy tak, to wcale co innego — rzekł strażnik kiwając głową. — Nie masz powodu uskarżać się. Twoja cela nie jest tak zimną, jak ta, w której jutro spać będziesz, a jednak przysięgam ci, że nie będziesz narzekał na twarde posłanie.
Po tych słowach wyszedł, unosząc z sobą przekleństwo potwora, który zaczął gwałtownie wstrząsać swemi łańcuchami; ich ogniwa wydawały coraz słabszy odgłos, jakby je zwolna kruszyły gwałtowne szarpania.
Po chwili człowiek wysokiego wzrostu, w czerwonym stroju, z ślepą latarką w ręku, wszedł do więzienia w towarzystwie strażnika. Więzień zaprzestał mocować się z okowami.
— Hanie z Islandyi — rzekł nowoprzybyły — jestem Nychol Orugix, kat Dronthejmhuusu. Jutro o świcie będę miał honor, na placu w Drontheim, powiesić twoją ekscelencyę na ślicznej, nowej szubienicy.