Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/150

Ta strona została przepisana.

— Nieinaczej — odparł Musdoemon z pośpiechem, pewny, że chodziło o ucieczkę i nie zwracając uwagi na czerwony strój pytającego.
— Nazywasz się pan — rzekł ów człowiek, patrząc w rozwinięty pergamin — Turiaf Musdoemon?
— Tak, tak. Wy zaś, moi przyjaciele, przychodzicie od wielkiego kanclerza?
— Tak jest, wasza łaskawości.
— Jak tylko wykonacie wasze polecenie, nie zapomnijcie wyrazić jego łasce całej mej wdzięczności.
— Pańskiej wdzięczności?
— Oczywiście. Sam bowiem, moi przyjaciele, nie będę mógł tego tak rychle uczynić.
— Zapewne! — potwierdził jegomość w czerwienie z ironicznym uśmiechem.
— A pojmujecie, że za oddanie podobnej przysługi nie mogę się okazać niewdzięcznym.
— Na krzyż sprawiedliwego łotra, słuchając pana, możnaby pomyśleć, że kanclerz rzeczywiście oddaje waszej łaskawości jakąś ważną usługę.
— To prawda, że mi tylko oddaje sprawiedliwość.
— Sprawiedliwość? Pierwszy raz słyszę podobne zeznanie przez czas dwudziestoletniego spełniania moich obowiązków. Ale czas upływa na gadaninie. Jesteś pan gotów?
— Jestem, jestem! — odparł wesoło Musdoemon, postępując ku drzwiom.
— Proszę o chwilkę cierpliwości — rzekł czerwony człowiek, kładąc na ziemi zwój sznurów.
— Po co te sznury? — spytał Musdoemon.