Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/151

Ta strona została przepisana.

— Wasza łaskawość słusznie zapytuje. Przyniosłem ich więcej niż potrzeba, gdyż sądziłem, że będę miał daleko większą liczbę skazanych.
Mówiąc to, czerwony człowiek rozwijał sznury.
— No dalej, spieszmy się! — naglił Musdoemon.
— Waszej łaskawości jakoś bardzo się spieszy... A czy nie macie, panie, już nic do powiedzenia?
— Nic, oprócz tego, co ci już mówiłem, to jest żebyś podziękował jego łasce. Na Boga, spieszmy się; chciałbym stąd wyjść jak najprędzej. Czy długą mamy drogę przed sobą?
— Drogę? — powtórzył człowiek w czerwonym stroju, podnosząc się i mierząc rozwinięte sznury. — Podróż wcale nie utrudzi waszej łaskawości; wszystko skończymy, nie wychodząc stąd wcale.
Musdoemon zadrżał.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— A wy, panie, co myślicie?
— Boże! — zawołał Musdoemon blednąc — kto ty jesteś?
— Ja jestem kat.
Musdoemon zatrząsł się, jak zeschły liść, poruszany wiatrem.
— To wy nie przychodzicie tutaj ułatwić mi ucieczkę? — wyszeptał gasnącym głosem.
Kat parsknął śmiechem.
— Ot! — rzekł — ułatwimy panu ucieczkę w krainę duchów, a tam z pewnością pana nie schwycą.
Musdoemon padł twarzą na ziemię.
— Łaski! łaski! — zawołał — zlitujcie się nade mną...