Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Na uczciwość — mruknął zimno kat — po raz pierwszy zwracają się do mnie z podobnem żądaniem. Czy łaska ode mnie zależy?
Musdoemon, przed chwilą jeszcze tak wesoły, wlókł się teraz na kolanach, tarzając w pyle swoją suknię, czołem bijąc o podłogę i ściskając nogi kata z głuchym krzykiem i tłumionem łkaniem.
— Dosyć tego! — rzekł kat. — Jeszczem nigdy nie widział, żeby czarna urzędowa szata tak się upokarzała przed moim czerwonym kaftanem. Kolego, proś lepiej Boga i świętych — dodał — odpychając skazańca nogą — oni cię prędzej niż ja wysłuchają.
Musdoemon został na klęczkach, gorzko płacząc, z twarzą w dłoniach ukrytą. Tymczasem kat, spiąwszy się na palce, przeciągnął sznur przez ogniwo, wiszące u sklepienia, potem spuścił go aż do podłogi i przy dolnym końcu uwiązał pętlicę.
— Ja już skończyłem — rzekł do skazanego — a ty, czy już skończyłeś z życiem?
— Nie — jęknął Musdoemon powstając — to być nie może! Dopuszczacie się jakiejś straszliwej pomyłki. Kanclerz Ahlefeld nie może być tak niegodziwy... Jestem mu zresztą zbyt potrzebny... On was nie do mnie przysłał. Dozwólcie mi uciec, a inaczej — strzeżcie się gniewu kanclerza...
— Czy nie przyznałeś — zapytał kat — że jesteś Turiafem Musdoemon?
Więzień milczał przez chwilę.
— Nie — rzekł nagle — ja się nie nazywam Musdoemon, ja jestem Turiaf Orugix.
— Orugix?! — zawołał kat — Orugix?!