Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/153

Ta strona została przepisana.

A zerwawszy perukę, która zakrywała część twarzy skazanego, krzyknął zdumiony:
— Mój brat?
— Twój brat? — podchwycił skazany z zadziwieniem i zarazem z radością. — Byłżebyś?...
— Jestem Nychol Orugix, kat Drontheimhuusu, na twoje usługi, bracie Turafie.
Skazany rzucił się na szyję oprawcy, nazywając go „swoim bratem,“ — „swoim ukochanym bratem.“
To poznanie się braterskie nie było wcale tej natury, żeby mogło wzruszyć serce postronnego świadka. Turiaf ściskał Nychola z uśmiechem wymuszonym strachem, — ten zaś na jego uściski odpowiadał spojrzeniem posępnem i zakłopotanem. Patrząc na nich, możnaby powiedzieć, że to tygrys przymilający się słoniowi w chwili, kiedy potworna noga olbrzyma ma go przygnieść swym ciężarem.
— Co za szczęście, bracie Nychol! Jakże jestem rad, że cię widzę.
— Ja się z tego wcale nie cieszę.
Skazany udał, że tego nie słyszy i mówił dalej gorączkowo, drżącym głosem:
— Masz pewnie żonę i dzieci? Zaprowadzisz mnie do szanownej bratowej, żebym uściskał kochanych synowców...
— To tak, jakby się dyabeł chciał przeżegnać — wyszeptał kat.
— Będę dla nich drugim ojcem... Słuchąj mnie bracie, mogę bardzo wiele, mam wpływy...
— Wiem, że je miałeś! odpowiedział brat dziko. — Teraz myśl tylko o wpływie, jaki możesz mieć u świętych.