Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Bądź spokojna, moja córko — przerwał jej starzec. — Małżeństwo to bardzoby mnie radowało, ale tobie nie jest miłe. Nie chcę przeto uczynić przykrości twemu sercu, Ethelo. Od piętnastu dni bardzo się zmieniłem. Nie będę cię przymuszał, jesteś wolną.
— Już nią nie jest — zauważył Anastazy Munder z uśmiechem.
— Mylisz się mój ojcze — dodała Ethel ośmielona — ja wcale nie czuję wstrętu do Ordenera.
— Jakto? — zapytał ojciec.
— Jestem... — szepnęła Ethel, ale dokończyć nie śmiała.
Ordener ukląkł przed starcem.
— Ona jest moją żoną, drogi ojcze! Przebacz mi, jak mi własny ojciec przebaczył i pobłogosław twoim dzieciom.
Schumacker, zdziwiony, pobłogosławił klęczącą przed nim młodą parę.
— W swojem życiu — rzekł — tyle razy przeklinałem, że obecnie bez wahania chwytam sposobność błogosławienia. Ale teraz wytłumaczcie mi...
Opowiedzieli mu wszystko. Starzec płakał łzami szczęścia.
— Uważałem się za mędrca — mówił — a jestem stary i nie pojąłem serca młodej dziewczyny!
— A więc jestem żoną Ordenera! — zawołała Ethel z dziecięcą radością.
— Ordenerze Guldenlew — odezwał się znów stary więzień — jesteś więcej wart ode mnie, gdyż ja, w czasach swej pomyślności, nie zniżyłbym się do tego stopnia, żeby zaślubić córkę nieszczęśliwego wygnańca.