Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Niechaj święci z nieba wynagrodzą cię, szlachetna pani, za twoje dla nas starania! Ale w jaki sposób prośba moja do syna vicekrola dojśćby mogła?\
Słowa te wypowiedziane były z taką prawdą, że z ust nieznajomej zerwał się okrzyk zdumienia:
— Jak to? Ty go nie znasz?
— Tego potężnego pana? — podchwyciła Ethel. — Zapominasz, szlachetna pani, że spojrzenie moje nigdy nie wybiegło za mury tej fortecy.
— Ależ doprawdy — szepnęła do siebie blada kobieta — nie rozumiem tego, co mi mówił ten stary szaleniec Lewin?... Ona go widocznie nie zna. To jednak niepodobna! — dodała głośno — musiałaś widzieć syna vicekrola, on był tutaj.
— Być może, szlachetna pani, ale ja widziałam tylko mego Ordenera... Nikogo więcej.
— Twego Ordenera! — przerwała nieznajoma.
Poczem, nie zważając na rumieniec Etheli, mówiła gorączkowo:
— A czy znasz, moje dziecię, młodzieńca z twarzą szlachetną, piękną, wysmukłego, z ruchami poważnemi i pewnemi; spojrzenie ma łagodne a zarazem pełne siły, cerę świeżą jak dziewczęcia, włosy ciemne...
— Och! — zawołała Ethel — to on, to mój narzeczony, mój uwielbiany Ordener! Powiedz mi, szlachetna i dobra pani, czy mi przynosisz wiadomość od niego?... Gdzie go widziałaś? Wszak on ci powiedział, że mnie kocha, nieprawdaż? Powiedział pewnie, że posiada całą moją miłość? Niestety! biedna uwięziona nie ma nic oprócz swej miłości... Szlachetny przyjaciel! Niema tygodnia, jak go widziałam tutaj, na tem