Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/22

Ta strona została przepisana.

— Trzeba będzie zapalić takie ognie, żeby pobudziły się wszystkie puszczyki na wierzchołkach skał, w swoich pałacach ze zwalisk. Nie cierpię puszczyków; owej strasznej nocy, kiedym widział wieszczkę Ubfem, miała ona postać puszczyka.
— Na Świętego Sylwestra! — przerwał Guidon Stayper. odwracając głowę — anioł wiatru szalenie musi robić skrzydłami! Gdyby mnie chciano słuchać, kapitanie Kennybol, zapalonoby wszystkie jodły na jakiej górze. Zresztą byłby to piękny widok patrzeć na armię, grzejącą się przy płonącym lesie.
— Niech Bóg zachowa, kochany Guidon! a kozy? a sokoły? a bażanty? Piec zwierzynę, to rozumiem, ale jej palić nie należy.
Stary Guidon zaczął się śmiać.
— Kapitanie nasz, jesteś zawsze tym samym Kennybolem, wilkiem na sarny, niedźwiedziem na wilki i bawołem na niedźwiedzie!...
— Czy daleko jeszcze jesteśmy od Czarnego Słupa? — zapytał jakiś głos z pośród strzelców.
— Towarzyszu — odparł Kennybol — wejdziemy do wąwozu, gdy się noc zacznie; za chwilę staniemy u Czterech Krzyży.
Nastało milczenie, podczas którego słychać było tylko odgłos kroków, jęk wiatru i daleki śpiew oddziału kowali z nad jeziora Smiasen.
— Przyjacielu Stayper — odezwał się znów Kennybol, przestając gwizdać piosnkę Strzelca Kollona — wszak spędziłeś kilka dni w Drontheimie?
— Tak jest, kapitanie. Brat mój rybak. Jerzy Stayper, zachorował, czas więc jakiś zastępowałem go