mi jako zapłatę — Bóg świadkiem, kapitanie, żęto prawda — tę oto spinkę dyamentową, którą ci pokazałem i która należałaby do mego brata Jerzego, a nie do mnie, gdyby w chwili, kiedy młody pan, niech go Bóg wspiera — wsiadł do mej barki, całodzienna praca, jaką spełniałem za Jerzego, nie była się skończyła. Wszystko to szczera prawda, kapitanie Kennybol.
— To dobrze.
I zwolna twarz dowódcy górali wypogodziła się o tyle, o ile na to pozwalał jej zwykły wyraz ponury i ostry. Po chwili łagodniejszym już głosem zapytał Guldona:
— Czy jesteś pewny, stary kolego, że ów młody człowiek to ten sam, co idzie za nami z ludźmi Norbitha?
— Najzupełniej. Pośród tysiąca poznałbym twarz człowieka, który mi los zapewnił. Zresztą jest w tym samym płaszczu, ma to samo czarne pióro...
— Wierzę ci, Guldonie.
— Nie ulega przytem wątpliwości, że płynął do Munckholmu, aby się zobaczyć z więźniem; gdyby w tem nie było jakiejś tajemnicy, nie wynagradzałby tak przewoźnika, który go tam przywiózł. A zresztą, skoro jest z nami....
— Masz słuszność.
— Ja myślę, kapitanie, że młody pan ma pewnie więcej wpływu u hrabiego, którego mamy uwolnić, aniżeli pan Hacket, bo ten, na mą duszę, zdolny jest tylko do miauczenia, jak kot dziki.
Kennybol kiwnął znacząco głową.
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/26
Ta strona została przepisana.