który płynął między dwiema górami tuż koło drogi, a w południowej stronie można było spostrzedz olbrzymią piramidę z granitu, nazwaną Czarnym Słupem, która rysowała się na szarem niebie i na śniegu sąsiednich gór. Widnokrąg z zachodniej strony, przesłonięty mgłą, kończył las Sparbo i długi szereg skał, piętrzących się jakby stopnie olbrzymów.
Powstańcy, zmuszeni wyciągnąć swoje kolumny na krętej i ściśniętej górami drodze, postępowali wciąż naprzód. Weszli w głęboki wąwóz, nie zapaliwszy pochodni, w najgłębszej ciszy. Nie słychać było nawet odgłosu ich kroków, tłumił go bowiem ogłuszający szum wodospadów i świst gwałtownego wiatru, który wstrząsał odwiecznym lasem i otaczał tumanami śnieżycy wierzchołki gór, pokryte lodem. Światło księżyca, od czasu do czasu zasłaniane chmurą, rozpraszało się w głębokościach wąwozu, nie dochodząc do lanc powstańców; białe orły, przelatujące niekiedy nad ich głowami, nie spostrzegały nawet, że taki tłum ludzi naruszał w tej chwili ich samotność.
Pośród ogólnego milczenia, stary Guidon trącił w ramię Kennybola kolbą swego karabina.
— Kapitanie — rzekł — widzę coś błyszczącego po za tym gąszczem ostrokrzewów i janowców.
— I ja to widzę — odpowiedział wódz górali — musi to być woda potoku, w której odbijają się chmury.
Postępowali dalej. Za chwilę Guidon znów chwycił swego wodza za rękę.
— Patrz — szepnął — czy to nie muszkiety błyszczą w cieniu tej skały?
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/31
Ta strona została przepisana.