Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Kennybol kiwnął głową, a po chwili zastanowienia odparł:
— Uspokój się, bracie Guidon, To promień księżyca odbija się od bryły lodu.
Wokoło panowała cisza i oddziały powstańców, rozrzucone po wszystkich zakrętach wąwozu, zapomniały niebawem, w jak niebezpiecznem znajdują się miejscu.
Po dwóch godzinach marszu, nader przykrego, bo przez pnie drzew i odłamy granitu, któremi droga była zawalona, przednia straż doszła do lasu jodeł, porastającego ściany wylotu groźnego Czarnego Słupa; po nad nim wisiały skały czarne i mchem pokryte.
Guidon Stayper zbliżył się do Kennybola i wyraził mu zadowolenie, że już wkrótce wyjdą z tej ponurej jaskini; dodał oraz, iż wypadało złożyć dzięki Świętemu Sylwestrowi za to, że Czarny Słup nie stał się miejscem ich zguby.
Kennybol zaczął się śmiać zapewniając, że nie czuł wcale obawy; wyrzucał nawet staremu przyjacielowi „babskie tchórzostwo“. Dla wielu bowiem ludzi niebezpieczeństwo minione nie jest niebezpieczeństwem; starają się oni nawet okazać odwagę, którejby przed chwilą jeszcze czynem nie stwierdzili.
Kennybol śmiał się jeszcze, gdy nagle uwagę jego zwróciły dwa okrągłe światełka, podobne do dwóch rozżarzonych węgli; ukazały się one wśród gęstwy jodłowego lasu.
— Na zbawienie duszy — rzekł z cicha, wstrząsając ramieniem Guldona — to muszą być oczy najpiękniejszego żbika, jaki kiedykolwiek myszkował w tej gęstwinie.