Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/39

Ta strona została przepisana.

Każdy z nich, jakby osamotniony, poznawał tylko siebie, a w oddaleniu rozróżniał zaledwie muszkieterów, dragonów i ułanów, którzy chwilowo zjawiali się na skałach i na ścieżce w gęstwinie, jakby szatani wśród swych płomieni.
Bandy powstańców, wyciągnięte na długość może mili na drodze wązkiej i krętej, stykającej się z jednej strony z potokiem, a drugiej ze ścianami skał, co im się skupić nie pozwalało, podobne były do węża, którego przecinają uderzając po grzbiecie, skoro tylko rozwinął swoje pierścienie, a którego rozcięte i żywe części, tarzając się długo w swej posoce, starają się jeszcze połączyć.
Kiedy pierwsze minęło przerażenie, rozpacz porwała wszystkich tych ludzi z natury dzikich i nieustraszonych. Rozwścieczony tem, że go mordują bez litości, cały tłum rokoszan wydał okrzyk jakby z jednych piersi, okrzyk, który przez chwilę zagłuszył zwycięskie wrzaski nieprzyjaciela. A kiedy żołnierze ujrzeli tych ludzi bez dowódców, w nieładzie, prawie bez broni, wdrapujących się pod straszliwym ogniem na strome skały, czepiających się rękoma i zębami krzaków, rosnących nad przepaścią, wstrząsających młotami i żelaznemi widły — wtedy żołnierze ci, tak dobrze uzbrojeni, skupieni w szeregach, na bezpiecznych stanowiskach, choć jeszcze nie stracili ani jednego ze swoich, nie mogli się oprzeć mimowolnej obawie.
Wielu z tych napół dzikich ludzi zdołało po gromadach trupów, albo po ramionach swoich towarzyszów, czepiających się skał i tworzących jakby żywe