Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/40

Ta strona została przepisana.

drabiny, dojść aż do wierzchołków, na których stali oblegający, ale zaledwie zawołali: — Wolność! — zaledwie podnieśli swoje topory albo kręte maczugi, zaledwie pokazali im swe twarze, czarne i wykrzywione wściekłością, już, zepchnięci, staczali się do przepaści, pociągając za sobą towarzyszów, których w swoim upadku napotykali zawieszonych u krzaka, albo trzymających się występów skały.
Nieszczęśliwi nie mogli bronić się ani uciekać; wszystkie wyjścia z wąwozu były zamknięte; wszelkie dostępne miejsca na zboczach skał zajmowali żołnierze. Znaczna część pokonanych umierała na ważkiej drodze, skruszywszy wpierw o łomy granitu swoje obosieczne noże albo kordelasy; niektórzy znów, założywszy ręce, z okiem w ziemię utkwionem, siadali na kamieniach u skraju drogi i tam, milczący, nieruchomi, oczekiwali na kulę, któraby ich zrzuciła do potoku. Ci, których Hacket w swej przezorności uzbroił w nędzne muszkiety, strzelali na traf ku wzgórzom i otworom jaskiń, skąd nieustannie padał na nich istny grad kul. Ze straszliwą wrzawą, wśród której można było rozróżnić wściekłe krzyki przywódców rokoszan i spokojne rozkazy oficerów, łączyła się owa piekielna kanonada. Po nad miejscem, gdzie się ta rzeź okropna odbywała, unosił się jakby krwawy tuman, odbijając na górach fantastyczne zarysy. Spieniony potok rozdzielał nieprzyjacielskie oddziały, unosząc na swych falach liczne ofiary.
W pierwszych zaraz chwilach walki najwięcej ucierpieli górale, dowodzeni przez dzielnego ale nieroztropnego Kennybola. Tworzyli oni, jak wiemy,