Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/41

Ta strona została przepisana.

przednią straż powstańców i byli już w sosnowym lesie, który się zaczynał przy końcu wąwozu. Zaledwie nieszczęsny Kennybol wystrzelił z muszkietu, kiedy las zaroił się niespodzianie, jakby na skinienie laski magicznej, mnóstwem tyralierów nieprzyjacielskich, którzy otoczyli jego oddział ognistem kołem; a jednocześnie z wysokiej płaszczyzny, po nad którą wznosiły się pochylone skały, batalion munckholmskiego pułku, w trójkąt sformowany, dziesiątkował go bezustannie swemi strzałami. W tej okropnej chwili, Kennybol, straciwszy głowę, spoglądał na tajemniczego olbrzyma, spodziewając sie ocalenia tylko od nadludzkiej mocy mniemanego Hana z Islandyi. Ale oczekiwany szatan nie rozwijał olbrzymich skrzydeł i nie unosił się po nad walczącymi, ziejąc ogniem i piorunami na muszkieterów-; nie wyrastał w jednej chwili aż do chmur, na oblegających nie przewracał całej góry, ani też jednem uderzeniem nogi nie otwierał przepaści pod batalionem, stojącym w zasadzce.
Groźny Han z Islandyi, po pierwszych strzałach, razem z nim się cofnął, przybiegł do niego zmieszany żądając karabina, ponieważ, jak mówił, i to głosem zwyczajnym, jego topór w podobnej chwili był mu równie nieużytecznym, jak wrzeciono starej baby.
Kennybol, zdziwiony ale wierzący jeszcze, swój własny muszkiet oddał olbrzymowi z takim strachem, że zapomniał prawie o kulach, które jak grad padały koło niego. Ciągle oczekując czegoś nadzwyczajnego, spodziewał się, że jego broń stanie się w rękach Hana wielką, jak armata, albo też zamieni się w skrzydlatego smoka, który będzie zionął ogień ślepiami, paszczą