więzną szybkością; słychać było, jak się wzajem rozbijały i toczyły na żołnierzy, a ci, opuszczając szeregi, zbiegali z góry w nieładzie i rozpraszali się na wszystkie strony.
Zdumiony niespodzianą pomocą, Kennybol odwrócił głowę: olbrzym był przy nim. Zastanowiło go to. Sądził bowiem, że to Han z Islandyi pokazał nareszcie, co może. Spojrzał na wierzchołek góry, skąd spadały straszliwe bryły, ale i tam nic nie zobaczył. Nie mógł przypuszczać, że część powstańców dostała się na to stanowisko; zresztą nie widać tam było ani błyszczącej broni, ani też słychać okrzyków zwycięztwa.
Tymczasem ogień żołnierzy zupełnie ustał: szczątki batalionu ukryły się w gęstwie leśnej i tam się zapewne formowały. Strzały tyralierów również ucichły. Kennybol nieomieszkał wyzyskać pomyślnej chwili. Wskazując towarzyszom stosy trupów żołnierzy, leżące na płaszczyźnie między łomami granitu, które od czasu do czasu spadały jeszcze, wzbudził w nich odwagę. Jakoż górale, z okrzykami radości, sformowawszy się w kolumnę, acz niepokojeni jeszcze przez tyralierów, rozrzuconych po krzakach, postanowili wydobyć się przebojem z fatalnego wąwozu.
Oddział ich miał już wyruszyć, powtarzając z otuchą hasło: — Wolność! Wolność! Precz z opieką królewską! — już nawet Kennybol dał znak na swoim rogu, kiedy nagle zabrzmiały trąbki i bębny, dając sygnały do ataku, a po chwili reszta batalionu z płaszczyzny, wzmocniona przez oddział świeżych żołnierzy, ukazała się o strzał karabinowy na zakręcie drogi, najeżona niejako pikami i bagnetami, w ścieśnionych
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/44
Ta strona została przepisana.