Ethel spuściła oczy, jak gdyby ją zmieszała ta uwaga, tak prosta i poważna. Jej ręce złożyły się boleśnie, a głębokie westchnienie podniosło piersi.
— Moja córko — rzekł więzień — od kilku dni jesteś tak bladą, jak gdyby życie nie ogrzewało nigdy krwi w twoich żyłach. Od pewnego czasu zbliżasz się do mnie co rano z oczami czerwonemi i spuchniętemi, które widać płakały i nie zamknęły się w nocy. Wiele już dni, Ethelo, spędzam w milczeniu, a głos twój nie stara się wyrwać mnie z posępnej zadumy o przeszłości. Jesteś smutniejszą ode mnie, a jednak nie dźwigasz, jak twój ojciec, całego życia próżni i nicości. Smutek otacza twoją młodość, nie powinien jednak mieć przystępu aż do twego serca. Poranne chmury szybko się rozpraszają. Jesteś w tym okresie życia, w którym w marzeniach naszych tworzymy sobie przyszłość, niezależną od teraźniejszości, jakąkolwiekby ona była. Cóż ci więc jest, moja córko? Dzięki jednostajności więzienia, wolną jesteś od wszelkich nieprzewidzianych nieszczęść. W czemże zbłądziłaś? Nie sądzę bowiem, abym ja był powodem twojego smutku; powinnaś już była przywyknąć do mego nieszczęśliwego położenia. Wprawdzie nadziei niema w mojej mowie, nie jest to jednak powodem, abym w twoich oczach miał widzieć rozpacz.
Gdy mówił w ten sposób, jego głos surowy nabrał ojcowskiej czułości. Ethel stała przed nim milcząca; nagle odwróciła się, uklękła na kamieniach i twarz ukryła w dłoniach, jak gdyby dla stłumienia łez i łkań, które wyrywały się z jej piersi.
Zbytek boleści przepełniał serce nieszczęśliwej
Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/51
Ta strona została przepisana.