Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Schumacker cofnął się zdumiony.
— Co ty mówisz? Wielki Boże! Ordener! ten Ordener! To niepodobna!...
Wyraz niewysłowionej nienawiści, jaki zabłysł w przyćmionych oczach Schumackera, zmroził serce Etheli, która w tej chwili żałowała słów swoich po niewczasie.
Cios był zadany. Schumacker stał przez kilka chwil nieruchomy, z założonemi rękami; potem wstrząsnął się cały, jak gdyby go położono na rozpalonym ruszcie; gorejące jego źrenice omal nie wyszły z oprawy, a spojrzenie, utkwione w tafle posadzki, zdawało się usiłować przebić ją na wylot. Nareszcie z jego ust zsiniałych wyrwało się słów kilka, a i te wypowiedziane były głosem tak słabym, jakby je mówił człowiek w głębokim śnie pogrążony.
— Ordener!... Tak, to Ordener Guldenlew! Dalej stary szaleńcze, otwórz swoje objęcia temu zacnemu młodzieńcowi, co cię przychodzi zasztyletować.
Nagle uderzył nogą o ziemię i przemówił grzmiącym głosem:
— Cały więc swój ród niegodny nasłali, aby mnie znieważał w upadku i niewoli! Widziałem już jednego z Ahlefeldów, uśmiechałem się prawie do syna Guldenlewa! Potwory! Któżby to powiedział, że ten Ordener podobną ma duszę i takie nosi nazwisko? Biada mi! Biada mu!
Wyczerpany, upadł na krzesło, a podczas, kiedy z jego zbolałej piersi wyrywały się westchnienia, biedna Ethel, drżąc z przestrachu, płakała u jego nóg.