Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/88

Ta strona została przepisana.

dości i rozkosznej boleści, tego niespokojnego oczekiwania, które zarazem zdawało się być trwogą i nadzieją, a nie było ani jedną ani drugą. On był przed nią, a ona nie była z nim razem. Widziała go, a on nie mógł jej zobaczyć! To był jej ukochany Ordener, którego miała za umarłego, za straconego dla siebie; to był jej kochanek niewierny, którego jednak uwielbiała jakby nowem uwielbieniem. On był tam: tak, on był tam. Nie było to senne złudzenie; to był on, Ordener, o którym częściej marzyła, aniżeli go widzieć mogła! Ale czy się zjawił w tych murach jako anioł zbawiciel, czy też jak geniusz zguby? Czy powinna była mu ufać, czy też obawiać się go? Tysiące przypuszczeń stawało w jej myślach i zaciemniało je jak płomień, który gaśnie, zbyt wiele dla siebie znajdując żywiołu. Wszystkie te myśli, wszystkie wrażenia przebiegły przez jej umysł, jak błyskawica, w chwili, kiedy syn vicekróla Norwegii wymienił swoje nazwisko.
Poznała go pierwsza, a jeszcze go inni poznać nie zdołali, kiedy zemdlała. Wkrótce jednak, dzięki staraniom tajemniczej nieznajomej, powtórnie przyszła do siebie. Blada, otworzyła oczy, z których łzy już płynąć przestały. Rzuciła na młodzieńca, pełnego spokoju pośród ogólnego zamieszania, jedno z tych spojrzeń, które obejmują całą istotę, a nawet jeszcze wtedy, kiedy ustał zamęt między sędziami i publicznością, imię Ordenera Guldenew brzmiało w jej uszach. Zauważyła z bolesnym niepokojem, że jedno jego ramię było otoczone przepaską, ręce zaś okute w kajdany; zauważyła, że płaszcz jego w wielu miejscach był rozdarty, a wierna szabla nie wisiała u jego pasa. Nic