Strona:Wiktor Hugo - Han z Islandyi T.3.djvu/97

Ta strona została przepisana.

olbrzym rzucał dokoła spojrzenia, w których malowała się pewność siebie; Jonasz i Kennybol, złożywszy ręce, modlili się z cicha; towarzysz ich, Norbith, od czasu do czasu uderzał nogą o ziemię, albo wstrząsał gwałtownie kajdanami. Pomiędzy nim a biskupem, który czytał Psalmy Pokutne, siedział Ordener z rękami założonemi i oczami wzniesionemi w górę.
Po za nimi rozlegał się gwar tłumu, ośmielonego nieobecnością sądu. Sławny więzień munckholmski, straszliwy szatan z Islandyi, a nadewszystko syn vicekróla, byli przedmiotem gorących rozpraw. Hałas tłumu to słabł, to wzrastał, jak płomień podsycany lub przytłumiany wichrem.
W oczekiwaniu gorączkowem przeszło godzin kilka tak długich, że się aż wszyscy dziwili, iż jedna noc tyle ich liczyć mogła. Od czasu do czasu tłum spoglądał na drzwi od izby obrad, ale nie mógł dojrzeć nic oprócz dwóch żołnierzy z błyszczącemi halabardami, przechadzających się przed fatalnym progiem, podobnych do dwóch widm milczących.
Pochodnie i lampy zaczęły blednąc, a przez wązkie okienka sali wdzierały się już pierwsze promienie porannego brzasku, kiedy otwarły się straszliwe podwoje. Nastało głębokie milczenie, pośród którego słychać było tylko ciężki oddech i głuche poruszenia niecierpliwie oczekującego tłumu.
Sędziowie, wyszedłszy wolnym krokiem z izby obrad, zasiedli na dawnych miejscach, z prezesem swoim na czele.
Sekretarz, który podczas ich nieobecności zdawał się być pogrążony w głębokiem rozmyślaniu, skłonił się i zapytał: