gdy został dzwonnikiem katedralnym, nowe kalectwo nawiedzić go przyszło. Dzwony pozrywały mu błonki słuchowe: zrobił się głuchym. Jedyne podwoje, jakie mu natura zostawiła odchylonemi na świat, zamknęły się mu nagle na zawsze.
Zamykając się zaś, ucięły jedyny promień uciechy i światła, jaki jeszcze przenikał do duszy Quasimoda. Dusza ta pogrążyła się w noc głęboką. Smutek nieszczęśliwca stał się nieuleczonym i zupełnym, jak i jego brzydota. Dodajmy, że głuchota uczyniła go w pewnéj mierze niemym. Od chwili, gdy spostrzegł że jest głuchym, nie chcące się wystawiać na śmiechy bliźnich, stanowczo skazał siebie na milczenie, które wtedy chyba przerywał, kiedy był sam jeden. Własnowolnie skrępował sobie język, który mu takim nakładem pracy rozplątał był Klaudyusz Frollo. Ztąd pochodziło, że gdy konieczność zmuszała go do mówienia, język jego był ciężki, niezręczny, i obracał się jako drzwi na zardzewiałych zawiasach.
Gdybyśmy teraz usiłowali przeniknąć do saméj duszy Quasimoda przez grubą i twardą tę łupinę; gdybyśmy mogli zmierzyć głębiny owéj organizacyi bezdarnie zlepionéj; gdyby nam daném było zaglądnąć przy pomocy pochodni za te organa nieprzenikliwe, przetrząść ukryte wnętrza téj nieprzejrzystéj istoty, oświetlić ciemne onéj zakątki, zwiedzić niedorzecznie poucinane w niéj przejścia na głucho zamurowane okna, i rzucić naraz żywą strugę świateł na psychę przykutą u dna téj jaskini, znaleźlibyśmy bezwątpienia biedaczkę w postawie równie nędznéj, skulonéj i cherlaczéj, jak owi więźnie w „ołowiankach“ weneckich, którzy skurczeni we dwoje, starzeli w pudłach kamiennych, nizkich zanadto i krótkich za wiele.
Pewném jest, że duch usycha w ciele chybioném. Quasimodo niewyraźnie tylko czuł w swojém wnętrzu duszę błąkającą się tam omackiem i na oślep, a do niego samego podobną. Wrażenia przedmiotów podlegały wpierw znacznemu przełamaniu, zanim się do jego myśli dostały. Mózg jego był zbiornikiem szczególnym: pojęcia, które tamtędy przebiegały, wychodziły ztamtąd całkiem pokręcone. Pojęcie, sąd, myśl, wypływające z owego przełomu i zgmatwania, z konieczności saméj musiały być rozstrzelone i spaczone.
Ztąd tysiączne ułudy wzroku, tysiączne rozbryzgi wyobrażeń, tysiączne wyboje uczuć, śród których dusza się kołatała, raz szalenie rozhukana, to znów idyotycznie osowiała.
Pierwszym skutkiem fatalnéj téj organizacyi było jakieś zamglenie wzroku na otaczające przedmioty. Quasimodo nie odbierał od nich prawie żadnego wrażenia bezpośredniego. Świat zewnętrzny wydawał się mu daleko więcéj oddalonym, niżeli ludziom zwyczajnym.
Drugi skutek upośledzenia wyrażał się tém, że czyniło go ono złośliwym.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/142
Ta strona została przepisana.