Był on w istocie złośliwym, bo był dzikim; był zaś dzikim, bo był brzydkim. Miała natura jego własną swą logikę, jak nasza swoją.
Siła jego, tak niesłychanie rozwinięta, stanowiła także jednę z przyczyn jego złośliwości. Malus puër robustus, powiada Hobbes.
Zkądinąd trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że złość nie była zapewne cechą jego wrodzoną. Od pierwszego swego występu na świat czuł się, późniéj widział się pogardzonym, oplwanym, odepchniętym. Słowo ludzkie nigdy dlań nie brzmiało inaczéj, tylko naigrawaniem się lub przekleństwem. Dorastając, samą jeno nienawiść znajdował dokoła siebie. Brał ją. Przejął się złością powszechną. Podjął oręż, który go ranił.
Zresztą niechętnie tylko zwracał twarz swą w stronę żyjących; katedra mu wystarczała. Zaludnioną była marmurowemi posągami królów, świętych, biskupów, którzy mu przynajmniéj śmiechem w żywe oczy nie parskali, darzyli go owszem spojrzeniem spokojném i łaskawém. Inne posągi, mianowicie potworów i szatanów, wcale mu wstrętu nie okazywały, jemu Quasimodo. Zanadto po temu był do nich podobny. Szydziły one raczéj z innych ludzi. Święci byli jego przyjaciołmi i błogosławili mu; poczwary nie były jego nieprzyjaciołmi i broniły go. To téż często i serdecznie wylewał się przed niemi. Skurczony przed którąkolwiek z tych postaci, godziny nieraz całe pędził na samotnym z nią rozhoworze. Gdy kto nadchodził, uciekał jako kochanek złapany na serenadzie.
Inie tylko społeczeństwem była mu katedra; stała mu ona za wszechświat, za całą przyrodę. O innych szpalerach nad te, co dlań wciąż kwitły na szybach, nie marzył; o innych cieniach nad spadające z gęstych, bujnych, gałęzisto splecionych, ptastwem zasianych kapitelów saksońskich, nie myślał; innych gór nad kolosalne wieże kościoła, i innego oceanu nad Paryż szumiący u stóp ich, nie pragnął.
Do czego się jednak najmocniéj przywiązał w tym gmachu matczynym, co najżywiéj budziło w nim duszę do swobodnego i radośnego rozwoju skrzydeł, które tak nędznie kurczyć musiała w pokutnéj swojéj pieczarze, co go niekiedy czyniło nawet całkiem szczęśliwym, to dzwony. Kochał je, pieścił, rozmawiał z niemi, rozumiał ich język. Od sygnaturki w wieżyczce nadśrodkowéj, aż do ogromnego dzwonu frontowego, wszystkie jednaką otaczał czułością. Dzwonniczka śródszczytowa i dwie wieże naczelne były dla niego jakby trzema wielkiemi klatkami, których ptastwo, przez niego chowane, dla niego jedynie śpiewało. A wszakże owe to dzwony przyprawiły go o głuchotę; ale bo téż często rodzice najmocniéj kochają te właśnie dzieci, które najwięcéj zgotowały im cierpień.
Dodać także należy, że były to jedyne głosy, które jeszcze mógł słyszéć. Z tego tytułu największą z tych mass śpiżowych, uważaćby
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/143
Ta strona została przepisana.