trzeba za jego sułtankę. Ją przed innemi przenosił w téj gromadzie dziewcząt hałaśliwych, wiercących się w około niego w dniach świątecznych. Zwała się ona, ta wielka muszkieter-baba, Marya. Mieszkała w naczelnéj wieży południowéj, sam na sam ze swoją siostrą Jakóbiną, panienką umiarkowańszych nieco rozmiarów, osadzoną tuż obok na zagrodzie mniéj obszernéj. Owa Jakóbina nazwaną tak została od imienia małżonki Jana Montagu, który dzwon ten ofiarował kościołowi; co mu wszakże nie przeszkodziło pójść z głową uciętą na cmentarz Montfaucon. W wieży drugiéj znajdowało się sześć innych dzwonów, a tyleż mniejszych zamieszkiwało dzwonniczkę szczyto-krzyżowniczą, razem ze dzwonem drewnianym, w który bito jedynie raz do roku od południa wielkiego czwartku do ranka wielkiéj soboty. Quasimodo posiadał tedy piętnaście poddanych w swém państwie, którego królową była gruba Marychna.
Niezdołalibyśmy sobie wyobrazić, jaka to radość ogarniała go w dnie wielkich uroczystości. W chwili gdy archidyakon wyséłając go wyrzekł słówko magiczne: „Możesz“, pędził on na dzwonnicę po schodkach świdrowych szybciéj, niżby kto inny potrafił z niéj zbiegać. Cały zdyszany wpadał do otwartéj świetlicy wielkiego dzwonu; patrzał nań chwilkę ze skupieniem i miłością; poczém poséłał kilka słów słodkich i głaskał dłonią jako dzielnego rumaka, na którego długa czeka wyprawa. Żałował go, że tak ciężkie trudy ma do przebycia. Po tych wstępnych pieszczotach, nachylał się ku swym pomocnikom, znajdującym się na niższém piętrze wieży, i znak umówiony poséłał. Ci zawieszali się u sznurów, winda zgrzytnęła, i ogromny piston metaliczny zwolna zaczynał się kołysać. Cały wzruszony, Quasimodo wzrokiem ruchy jego śledził. Pierwsze uderzenie buławy sercowéj o ściany śpiżowca, drżeniem przejmowały dylaste rusztowanie, na którém był zawieszony. (Quasimodo podskakiwał i ryczał wraz z dzwonem. „Rznij“ wrzeszczał, wybuchając śmiechem szalonym. Tymczasem wzmagała się siła zamachu świątecznika, i w miarę jak dzwon opisywał kąty coraz szerzéj rozwarte, roztwierało się i oko Quasimoda coraz więcéj i więcéj roziskrzone i płomienne. Nareszcie, następował moment walny: dzwon doszedł do najwyższéj możebnéj zamaszystości. Trzęsła się wieża cała; posadzki, dachy, ściany, wszystko razem huczało i drgało od podwalin budowy do podwoistych stropów. Quasimodo wrzał wówczas pianami grubemi; rzucał się w tył i naprzód, drgał wraz z wieżą od stóp do głowy. Dzwon rozjadły i rozchychotany wysuwał kolejno ku obu otworom wieży swą paszczę bronzową, zkąd się wyrywał oddech ten burzliwy, słyszany na cztery mile dokoła; Quasimodo stawał naprzeciw paszczy rozwartéj; przysiadywał, podnosił się za każdym odlewnym zwrotem dzwonu, pożądliwie chłonął w siebie gwałtowne te podmuchy, spoglądał kolej-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/144
Ta strona została przepisana.