I rzeczywiście ten drugi godnie dotrzymał placu pierwszemu, pod pewnym przynajmniéj względem. Wyobraźmy-no sobie za stołem kasztelańskim, śród gromad dokumentów procesowych, mistrza Floryana Barbedienne, audytora Zamkowego, w chwili gdy wsparty na łokciach, z nogami na ogonie swéj sukni koloru mocno brunatnego, z twarzą oprawną w białe barankowe futerko, z brwiami téj-że saméj rzekłbyś maści, czerwonego jak rak, mrugającego oczkami, sapiącego, a jednak z powagą i godnością wielką dźwigającego sadełko swych policzków, które się mu aż pod podbródek schodziły, wyobraźmy go sobie w chwili, gdy się zabiera do sądzenia spraw. Kontrast to, jak widzimy, niezbyt rażący w odniesieniu do rzeżbionéj figury u powały. Zachodziła przecież jedna jeszcze okoliczność, zbliżająca hak latarniany do audytora. Mistrz Floryan był głuchy.
Ułomność ta, jak wiadomo, jest wcale lekką na sędziego, jeśli ty]ko nawet nie jest zaletą. Wszystko bowiem, czego się po nim żąda, sprowadza się do tego, by miał pozór i postawę słuchającego; warunkowi zaś temu, jedynemu zasadniczemu przy dobrze pojętéj sprawiedliwości, czcigodny audytor tém lepiéj i swobodniéj odpowiadał, że żaden hałas nie mógł przerywać jego uwagi. Pewném zaś w każdym razie jest to, że mistrz Floryan, cokolwiek tam sobie mówiono o jego uszach, wyrokował zawsze najstanowczéj i z podziwu godną biegłością.
Zresztą, znajdował się w izbie posłuchalnéj nieubłagany kontroler jego dzieł i ruchów w osobie naszego przyjaciela Jehana Frollo du Moulin, wrzaskliwego owego żaka, któregośmy wczoraj w Pałacu poznali, „dowódzcy kawaleryi piechotyńskiéj“, jak go jeszcze zwano z powodu, że o każdéj porze byłeś pewien spotkać go na wszystkich punktach Paryża, ławkę szkolną wyjąwszy.
— Patrzaj — mówił Wiatrak po cichu do swego koleżki Robka Poussepain, śmiejącego się tuż obok, podczas gdy Janek czynił spostrzeżenia nad widowiskiem roztaczającém się przed ich oczami — patrzaj, toż to Żanetka du Buisson! Córeczka nicponia z Nowego-Rynku! Na mój honor, skazał ją, stary szelma! Nie lepsze snać baryła ma oczy od uszu. Piętnaście soldów i cztery denary paryzkie za to, że dwie pary paciorek miała na sobie. Za ostro. Lex duri carminis. — A ten zacz? Robin rakarz miejski, gospodnik! Że przeszedł egzamin i otrzymał magistraturę w rzeczonym fachu?... Aha, to wpisowe! — Ba, dwaj szlachetnie urodzeni śród téj hołoty! Aiglet de Soins i Hutin de Mailly. Obaj koniuszowie, corpus Christi. Grali w kostki... no, to co innego. Kiedyż koléj na naszego rektora? Sto liwrów paryzkich do skarbu za obrazę króla! Ta czerwona dynia wali na głucho. Niech mię djabli porwą, niech się stanę własnym moim bratem archidyakonem, jeśli mi to przeszkodzi grać, przegry-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/178
Ta strona została przepisana.