badaniem, znanemi mu były zawczasu imiona, rodzaje zajęć i win oskarżonych. Pozwalało to mu z góry układać zarzuty przewidziane przeciwko przewidzianym odpowiedziom, i wymijać w ten sposób wszystkie krzywizny i zboczenia przesłuchań, bez wielkiéj ujmy dla swój głuchoty. Protokół sprawny tém był dla niego, czém pies dla ślepego dziada. A jeśli przypadkiem zdradził czasami swą ułomność jedną lub drugą apostrofą cudacką, lub pytaniem niezrozumiałém; uchodziło to za głęboką mądrość u jednych, za głupotę u drugich. W obu razach cześć sądownictwa nie tak dużo na tém cierpiała, gdyż z dwojga złego lepiéj już jest, gdy sędziego mają za półgłówka, lub za uczonego, niż za głuchego. Mistrz Floryan dokładał tedy wszelkich starań dla ukrycia swéj głuchoty przed światem, i tak mu się to dobrze zazwyczaj udawało, że w końcu sam własnemu złudzeniu dał się zwyciężyć. Co zresztą łatwiejszém jest, niźli się wydaje. Każdy garbusek ma głowę wyprostowaną, każdy jąkała peroruje, każdy głuchy mówi z cicha. Co do niego, w najgorszym wypadku mógłby się na to chyba zgodzić, że ucho miał nieco za twarde, odrobinkę nieposłuszne. Było to jedyne ustępstwo, jakie w tym punkcie czynił na rzecz opinii publicznéj, w chwilach otwartości zupełnéj i szczerego obrachunku sumienia.
Dokładnie tedy przeżuwszy sprawę Quasimoda, mistrz Floryan przechylił głowę w tył i przymknął do połowy powieki, dla tém większego majestatu i bezstronności, tak, że w téj chwili stał się w rzeczy saméj głuchym i ślepym zarazem. Podwójny warunek, bez którego nie masz sędziego doskonałego. W téj to wspaniałéj postawie rozpoczął badanie obwinionego.
— Imię twe? — spytał.
Owóż zachodził tu właśnie jeden z wypadków nieprzewidzianych w ustawie, wypadek gdzie głuchy głuchego przesłuchuje.
Quasimodo, którego nie nie ostrzegało o wystosowaném do niego pytaniu, nie przestawał patrzéć na sędziego spokojnie i prosto i nie odpowiadał wcale. Sędzia, również głuchy i przez nikogo nie ostrzeżony o milczeniu obwinionego, mniemał, iż ten odrzekł jak należało, i jak czynili zazwyczaj wszyscy w ogóle oskarżeni; ciągnął więc daléj z powagą nadętą a głupią:
— Dobrze. — Ile masz lat?
Quasimodo nie wiele więcéj odpowiadał i na to drugie pytanie.
Sędzia uważał je jednak za wyczerpane, i zagadnął z kolei:
— Teraz, czém się zajmujesz?
Zawsze to samo milczenie. W publice zaczynało już wszakże szeptać i poglądać po sobie.
— To wystarcza — jął nieugięty audytor, gdy wedle swych obliczeń obwiniony skończyć był powinien trzecią swą odpowiedź. — Je-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/180
Ta strona została przepisana.