z cienia celki, rodzaj trójkąta, który promieniem dziennym wpadającym przez okienko, przecięty był na dwie połowy, ciemną i oświetlona. Było to jedno z tych widm z cienia i światła, bladych, nieruchomych, strasznych, przytulonych do grobowca lub opartych o więzienną kratę, jakie można widziéć tylko w snach i na sławném malowidle Goyi. Nie była to ani kobieta, ani mężczyzna, ani żyjąca istota, ani forma określona: była to postać, widzenie, w którém się mięszały rzeczywistość z fantastycznością, dzień z ciemnością. Zaledwie można było rozpoznać pod jéj włosami profil wychudły i surowy; jéj okrycie zaledwie pozwalało dostrzedz koniec gołéj stopy, przyciśniętéj do zimnéj podłogi. Trochę ludzkich kształtów, które dawały się widziéć pod tą żałobną zasłoną, przejmowały dreszczem.
Ta postać, jakby wmurowana w kamienną podłogę, zdawała się być pozbawioną ruchu, myśli, oddechu. Pod tym cienkim worem, w styczniu, mając za posłanie granitową podłogę, bez ognia w cieniu celi, któréj otwór ukośny przepuszczał tylko wiatr, a nigdy słońca, niczém nie dawała poznać, że cierpi, że czuje. Rzekłbyś, że stała się kamieniem razem z ciemnicą, że pora roku przemieniła ją w lód. Pierwszy rzut oka kazał ją brać za widmo, drugi, za posąg.
Wprawdzie, od czasu do czasu jéj sine usta otwierały się pod westchnieniem i drżały; ale były tak martwe i tak machinalne, jak liście poruszane wiatrem.
Jednakże z jéj zamglonych oczu wymykało się spojrzenie, spojrzenie dziwne, głębokie, ponure, niewzruszone, wciąż utkwione w niewidzialny z zewnątrz kąt celi; spojrzenie, które zdawało się przykuwać wszystkie czarne myśli téj duszy w rozpaczy, do jakiegoś tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą nazywano pustelnicą dla miejsca jéj pobytu, a worecznicą dla jéj odzieży.
Trzy kobiety — gdyż Gerwaza połączyła się niebawem z Mahiettą i Oudardą — patrzyły przez otwór. Chociaż ich głowy pozbawiały celę jéj słabego światła, nieszczęśliwa istota nie zwracała na nic najmniejszéj uwagi.
— Nie zakłócajmy jéj spokoju — rzekła półgłosem Oudarda — jest teraz w swoim zwykłym zachwycie, modli się.
Mahietta jednak z wrastającém zajęciem wpatrywała się w tę twarz wynędzniałą i zwiędłą, a jéj oczy napełniały się łzami.
— To byłoby nie do uwierzenia — mruczała.
Nareszcie wychyliła głowę za kratę i rzuciła wzrokiem w kąt, ku któremu ciągle były skierowane oczy nieszczęśliwéj.
Gdy się odwróciła od okienka, jéj twarz była zalaną łzami,
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała Oudardy.
Qudarda odrzekła:
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/200
Ta strona została przepisana.