— Jak się wpatruje w tę małą tancerkę! — zawołała Dyana de Christeuil.
— Niech się cyganka ma na baczności, bo nie lubi cyganów! — dodała Lilia.
— Szkoda, że człowiek ten tak na nią patrzy — odezwała się Amelotta de Montmichel — bo zachwycająco tańczy.
— Piękny kuzynie Phoebusie — rzekła nagle Lilia — ponieważ znasz tę małą cygankę, daj jéj znak, żeby przyszła tutaj. To nas rozweseli.
— O! tak, tak! — krzyknęły wszystkie panny klaszcząc w dłonie.
— Ależ to szaleństwo — odparł Phoebus. — Już mnie pewno zapomniała, ja zaś nie wiem nawet, jak się nazywa. Jednakże, ponieważ panie tego żądacie, spróbuję.
I wychylając się po nad sztachety balkonu zawołał:
— Hej! mała!
Tancerka nie bębniła w téj chwili. Zwróciła głowę w stronę, zkąd głos wyszedł, a wzrok jéj błyszczący padł na Phoebusa. Stanęła.
— Mała! — powtórzył kapitan i skinął na nią.
Młode dziewczę raz jeszcze spojrzało na niego, oblało się rumieńcem żywym, jakby ukropem prysnął jéj kto na twarzyczkę, i wziąwszy swój bębenek pod pachę, skierowała się przez tłum zdumionych widzów ku bramie domu, z którego Phoebus ją wołał. Szła powoli, chwiejąc się, ze zmięszanym wzrokiem ptaszka zaklętego pod spojrzeniem węża,
Po chwili zasłona drzwi podniosła się, i na progu komnaty stanęła cyganka, zapłoniona, nieśmiała, zdyszana, z oczami spuszczonemi, nie odważając się jednego kroku naprzód uczynić.
Beranżera klasnęła w dłonie.
Tancerka wciąż nieruchomie stała na progu. Ukazanie się jéj sprawiło na młodych pannach dziwne wrażenie. Nie ulega wątpliwości, że wszystkie miały ukrytą i niejasną chęć podobania się ślicznemu oficerowi, że jego pyszny mundur był przedmiotem wszystkich ich zalotów, i że od czasu jego przybycia istniało między niemi pewne utajone, głuche współzawodnictwo, z którego zaledwie same sobie zdawały sprawę, ale które wszakże objawiało się co chwila w ich ruchach i w ich słowach. Ponieważ jednak wszystkie były zarówno ładne, walczyły z sobą równą bronią i każda mogła spodziewać się zwycięztwa. Przybycie cyganki zniszczyło tę równowagę. Była ona tak wyjątkowie piękną, że w chwili, gdy się zjawiła we drzwiach, zdawało się, iż opromieniła całą komnatę właściwą sobie jasnością. W tym ściśniętym pokoju, w tém ciemném otoczeniu malowideł i rzeżb, wydała się powabniejszą jeszcze i bardziéj rozpromienio-
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/218
Ta strona została przepisana.