Panny w kleszcze zębate. W całym tym atoli grodzie, jeden tylko punkt zwracał na siebie uwagę archidyakona: plac przedkatedralny; w całym tym tłumie jedna tylko postać go zajmowała: cyganka.
Trudném byłoby określić to spojrzenie i powiedziéć, zkąd pochodził żarzący się w niém ogień. Było to spojrzenie nieruchome, a jednak pełne niepokoju i wrzawy. Patrząc téż na zupełną nieruchomość całego jego ciała, zaledwie czasami poruszanego machinalném drżeniem, jak drzewo od wiatru; patrząc na sztywność jego łokci, sztywniejszych od marmurowéj balustrady, o którą się opierały, na skamieniały uśmiech wykrzywiający jego twarz i usta, rzekłbyś, że w Klaudyuszu Frollo oczy tylko jedne żyły.
Cyganka tańczyła sarabandy prowansalskie, kręcąc swój bębenek na końcu palca i podrzucając go w powietrzu; zręczna, lekka, wesoła, ani czuła ciężaru strasznego wzroku, spadającego wprost na jéj głowę.
Tłum mrowił się w około niéj; od czasu do czasu mężczyzna w żółto pąsowym kaftanie ustawiał publiczność w kółko, po czém wracał zasiąść na stołku o kilka kroków od tancerki, i kładł na swe kolana głowę kozy. Jegomość ów zdawał się być towarzyszem cyganki. Z wysokości, na jakiéj stał, Klaudyusz Frollo nie mógł rozpoznać jego rysów.
Od chwili, w któréj archidyakon go spostrzegł, uwaga jego podzieliła się między tancerkę a nieznajomego, twarz zaś przybrała wyraz bardziéj jeszcze ponury. Nagle wyprostował się i dreszcz przebiegł po całém jego ciele.
— Co to za człowiek? — mruknął przez zęby — widziałem ją zawsze samą jedną!
To rzekłszy, skrył się pod krętém sklepieniem wschodów i zeszedł na dół. Przechodząc koło drzwi dzwonnicy, ujrzał rzecz, która go mocno zastanowiła: ujrzał Quasimoda, jak pochylony nad otworem jednego z naddaszków, tworzących rodzaj olbrzymich żaluzyj, wyglądał również na plac. Był tak silnie zajęty tém, na co patrzał, że wcale nie zauważył przybranego swego ojca. Dzikie jego oko szczególny miało wyraz: było pełne zachwytu i słodyczy.
— To cóś nadzwyczajnego! — mruknął Klaudyusz. — Czyliżby się cygance tak przypatrywał? — I poszedł daléj. Po kilku minutach zadumany archidyakon wyszedł na plac przez drzwi, znajdujące się u spodu wieży.
— Gdzież się podziała cyganka? — spytał, mięszając się z gromadą widzów, których bębenek był zwabił.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z sąsiadów — tylko co znikła. Zdaje mi się, że poszła pokazywać swe sztuki do tego oto domu naprzeciwko, dokąd ją zawołano.
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj.djvu/225
Ta strona została przepisana.