Nagle, rzucając od niechcenia okiem przez jeden z otworów pomiędzy szerokiemi dachówkami, pokrywającemi na pewnéj wysokości prostopadły mur dzwonnicy, ujrzał na placu dziwacznie przystrojoną młodą dziewczynę, przy niéj małą kozę leżącą na rozesłanym kobiercu, a w około dziewczyny i kozy, gromadzący się tłum ciekawych. Widok ten zmienił raptownie bieg jego myśli i ściął jego zapał muzyczny, jak powiew wiatru ścina topniejącą smółkę. Stanął, odwrócił się plecami do dzwonów, przytulił twarz do otworu, i utkwił w tancerce ten sam wzrok zadumany, czuły i słodki, który już raz zadziwił był archidyakona. Tymczasem zapomniane dzwony zamilkły bełkotliwie i smutnie jeden po drugim, ku wielkiemu niezadowoleniu miłośników muzyki śpiżówéj, którzy z Zamiennego mostu z żywém spółczuciem przysłuchiwali się grze Quasimoda, i odeszli rozczarowani jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.
Stało się, że pewnego pięknego poranku tegoż samego miesiąca marca, a było to zdaje mi się, w sobotę 29, w dzień św. Eustachego, stało się, że nasz młody przyjaciel, żak Jehan Frollo zwany Wiatrakiem, spostrzegł, ubierając się, że jego spodnie, w których chował sakiewkę, nie wydawały żadnego dźwięku metalicznego.
— Biedna sakiewko — rzekł, wyjmując ją z kieszeni — jakto! nie zawierasz najlichszego już bodaj grosza paryzkiego? o jakże kufle piwa, kości i wenera srodze cię wypatroszyły! jakżeś pusty, pomarszczony i chudy! podobnyś do zwiędłych piersi wiedźmy! Pytam was, mości Cyceronie i mości Seneko, których zbutwiałe dzieła spostrzegam oto na podłodze, cóż mi potém, że wiem lepiéj od przełożonego mennicy lub żyda z mostu Wekslarskiego, iż złoty dukat z koronką wart trzydzieści pięć jedynek po dwadzieścia pięć susów i sześć denarów paryzkich każda, a dukat z półksiężycem liczy trzydzieści sześć jedynek po dwadzieścia sześć susów i sześć denarów turnejskich sztuka w sztukę? co mi po tém, skoro nie mam złamanego nawet szeląga, aby postawić na podwójną szóstkę? O! konsulu Cyceronie! nie twoja to parafraza w rodzaju: quemadmodum, lub téż: verum enim vero, wybawi mię z téj niefortunnéj przygody.
Odziewał się smutny. Gdy wkładał trzewiki, myśl pewna zawitała mu w głowie, ale odepchnął ją z razu; myśl jednak wróciła po niejakim czasie, i żak włożył kamizelkę na wywrót, co było widocznym znakiem gwałtownéj wewnętrznéj walki. Nareszcie, ciskając silnie czapką na ziemię, zawołał:
— Pal go licho! niech się stanie co ma stać. Pójdę do mego brata! Będę miał kazanie, ale i dukat będzie.